Leszek Kołakowski "ODPOWIEDZIALNOŚĆ"

Przedmiotem tego krótkiego wykładu jest odpowiedzialność. W języku codziennym słowa tego używamy w kilku znaczeniach, spokrewnionych ze sobą, lecz nie identycznych. Mówimy, na przykład, o odpowiedzialności w sensie technicznym lub prawnym, gdy chodzi nam o podział pracy: w tym znaczeniu być odpowiedzialnym to pełnić pewną przyznaną nam rolę, mieć pieczę nad jakimś zadaniem lub organizacją. Odpowiedzialność w tym sensie zawiera w sobie pojęcie obowiązku, lecz niekoniecznie moralnego: można być odpowiedzialnym za statek, za maszynę, za fabrykę, za państwo, za innego człowieka, za przygotowanie aktu terrorystycznego itp. Czasami być odpowiedzialnym to tyle, co być sprawcą pewnego czynu lub zdarzenia, choć prawdą jest, że w języku potocznym mamy skłonność do używania tego słowa w odniesieniu do czynów niszczycielskich, o skutkach niepożądanych: mówimy, że ktoś jest odpowiedzialny za katastrofę samolotu lub za wypadek śmiertelny, nie powiedzielibyśmy jednak, że astronom jest odpowiedzialny za odkrycie nieznanej dotąd galaktyki, albo malarz za stworzenie pięknego obrazu.

Odpowiedzialność w sensie, o jaki tutaj głównie mi chodzi, zakłada nie tylko, że ktoś jest sprawcą jakiegoś czynu (co jest tylko opisem empirycznym), lecz także, że jest winny - winny w sensie moralnym, nie prawnym. Różnica ta staje się jasna, gdy pomyślimy, że ludzie czasem z powodów moralnych popełniają czyny, które są prawnie karalne i odwrotnie: często czują się winni za czyny, które są prawnie bezkarne.

To wszystko jest oczywiście banalne, i nie chciałbym wdawać się w rozwlekłe pojęciowe rozróżnienia. Jeśli o odpowiedzialności mówię, to dlatego, że jest to temat, w którym streszcza się i objawia wielka choroba naszej cywilizacji - choroba być może jeszcze nie śmiertelna, lecz niezwykle niepokojąca.
Chodzi o to: nasza cywilizacja, z jednej strony, wyzuwa z sensu doświadczenie winy, z drugiej zaś, niszczy idee odpowiedzialności osobistej, jaką każdy z nas winien mieć, za własne życie. Te dwa procesy zdają się pochodzić z tego samego źródła i prowadzą do tych samych skutków: do stopniowego osłabienia, a nawet do zaniku, ludzkiej osobowości.

Bez zdolności do poczucia winy nie możemy być ludźmi w pełnym sensie. Bez niej opuszcza nas doświadczenie zła, i, a fortiori sama różnica między dobrem a złem. Słowo „doświadczenie" winno tu być podkreślone, ponieważ w tym kontekście wiedza abstrakcyjna, nieprzeżywana, nic nam nie daje. Bez tego doświadczenia możemy, oczywiście, żyć, bronić własnego dobra i życia, jak każde żywe stworzenie obdarzone systemem nerwowym, rozpoznawać rzeczy, które nam zagrażają, doznawać przyjemności i bólu; lecz nie doświadczamy już, nie możemy doświadczyć, dobra i zła - zakładając, że istnieje prawdziwa różnica między bólem i przyjemnością, z jednej strony, a złem i dobrem - z drugiej.

Właśnie - zakładając, że istnieje taka różnica... Od czasów starożytnych, a zwłaszcza od XVII wieku, różnica ta była, jak wiemy, kwestionowana. Krytycy tego rozróżnienia twierdzili, że „dobro" i „zło" to tylko inne słowa na przyjemność i cierpienie, lub na to, co dla nas szkodliwe i to, co korzystne - słowa wymyślone przez nas, by nadać tym jak najcodzienniejszym pojęciom fikcyjny, magiczny wymiar. Nie mam zamiaru wdawać się tutaj w sprawę, której tyle pracy poświęcili filozofowie; wyznaję jedynie, że wierzę, i bynajmniej nie ja jeden, iż dobro i zło także stanowią tworzywo doświadczenia - innego wprawdzie niż doświadczenie cierpienia lub przyjemności, lecz nie raniej przez to prawdziwego. Nasze doświadczenie zła polega zaś przede wszystkim na odczuwaniu zła w sobie; a doświadczenie własnego zła to przeżycie winy.

Straciwszy zdolność doświadczania własnego zła możemy, oczywiście, w obawie przed zemstą lub skutkami prawnymi, nadal trzymać się pewnych reguł, które umożliwiają życie we wspólnocie; społeczeństwo, w którym do regulowania wzajemnych zachowań jego członków pozostaje jedynie strach, jest oczywiście do pomyślenia - lecz byłoby to społeczeństwo niezmiernie kruche i nieodporne, któremu każdy przypadkowy kryzys groziłby rozpadem; byłaby to niestabilna struktura, budowla bez podstaw. Gdy doświadczenie i sama idea odpowiedzialności już zaginęły, nie da się w sztuczny sposób ich wskrzesić. A społeczeństwo, które się rozpadło i które trzeba odbudować od zera nie byłoby prawdopodobnie przykładem polis urządzonej na podstawie rozsądnych kontraktów, tylko dzikim i agresywnym szczepem - jak w słynnej, przerażającej powieści Goldinga „Lord of the Flies”. Jeśli nawet strach i system odruchów warunkowych powstrzymują nas od przekraczania pewnych granic zachowania, ten strach i te odruchy nie są dostatecznie silne, by utrzymać porządek praw i obowiązków.

Ponieważ jesteśmy istotami obdarzonymi inteligencją, umiemy rozpoznawać zagrożenia i unikać czynów, które pociągają za sobą kary; sama inteligencja jednak nie uczy nas szacunku ani odruchu bezinteresownej pomocy, ani poświęcenia. Jak zauważył Bergson, solidarność mrówek pochodzi z instynktu, lecz u ludzi instynkty nie mają takiej siły; sama inteligencja natomiast zachęca raczej do egoizmu. Potrzeba życia we wspólnocie jest, być może, dla nas potrzebą naturalną, samą w sobie, nie tylko wywodzącą się z konieczności obrony przed niebezpieczeństwem; lecz nie wytwarza ona w sposób naturalny poczucia szacunku ani altruizmu; nie daje nam zdolności do działania według reguł nie-utylitarnych ani do konfrontowania naszych pragnień i potrzeb z pragnieniami i potrzebami bliźnich. W innym miejscu Bergson pyta, jak to się dzieje, że przestępca czasem dobrowolnie przyznaje się do popełnionych przez siebie przestępstw. I odpowiada: przyznaje się, ponieważ przez ogół jest spostrzegany jako inny niż jest naprawdę, a to rozbija mu życie osobowe; przyjmując karę za swoje przestępstwa pozbywa się maski i przez to udaje mu się wejść z powrotem w społeczeństwo jako pełny jego członek. Jest to przykład powiązania, jakie istnieje między odpowiedzialnością jako doświadczeniem winy i naszym życiem jako osób: odpowiedzialność w tym sensie jest jego warunkiem. Bez niej nie możemy być podmiotami moralnymi - co znaczy, nie możemy być podmiotami w ogóle.

Wiedza o tym, że jest się sprawcą jakiegoś czynu, nie ma dla naszego życia osobowego żadnego znaczenia, jeśli nie przejawia się jako świadomość winy (gdy czyn ten był zły); świadomość winy z kolei może przejawiać się tylko przy założeniu, że różnica między dobrem a złem jest nam znana - i to znana przez doświadczenie. Jeśli powiemy, jak Sartre, że jesteśmy w sposób absolutny odpowiedzialni za wszystko, co czynimy, ale że nie ma reguł zachowania, które nie byłyby przez nas stworzone, pojęcie odpowiedzialności jest puste, bez sensu i treści. Wtedy bowiem każdy wybór jest tak samo dobry, jak każdy inny; wtedy „być odpowiedzialnym" znaczy tylko „być sprawcą" jakiegoś czynu, a powiedzenie „jestem odpowiedzialny, ponieważ jestem sprawcą" jest tautologią bez treści. Wolność bez tabu i bez obowiązków nie pozwala na doświadczenie odpowiedzialności.

Otóż widzimy, że nasza cywilizacja liberalna stopniowo pozbywa się samej idei odpowiedzialności moralnej. Proces ten widać wszędzie: w sądach, w prasie, w popularnych dyskusjach psychologicznych, w codziennych rozmowach. Nie ja jestem odpowiedzialny za swoje przestępstwa, a społeczeństwo: anonimowe społeczeństwo przejmuje wszystkie nasze grzechy, jak Chrystus w karykaturze. Cytowałem już gdzieś, być może, zastanawiającą rozmowę, jaką usłyszałem kiedyś w telewizji amerykańskiej, między dziennikarzem a weteranem wojny w Wietnamie, odsiadującym kilkuletnią karę więzienną za rabunek. Dziennikarz podsuwał rozmówcy myśl, że jego przestępstwa były wynikiem przeżyć na tej okrutnej wojnie, w której zmuszony był uczestniczyć; więzień natomiast odpowiedział: wcale nie; zrobiłem to, co zrobiłem, i nie będę zrzucał za to odpowiedzialności na rząd czy na moich przełożonych. Człowiek ten miał odwagę, by przyjąć odpowiedzialność za swoje czyny; głosem dziennikarza wyrażała się cywilizacja, w której tym okropnym i niepoprawnym jest „społeczeństwo", podczas gdy każdy z nas z osobna jest doskonały. Pomyślałem sobie wtedy, że jeśli świat będzie zbawiony, to dzięki ludziom takim, jak ten dzielny przestępca; a jeśli przepadnie, to przez takich, jak ów dziennikarz o dobrych intencjach.

Widać w tej powszechnej postawie milczące uznanie i łatwą, a nawet chętną akceptację faktu, iż każdy z nas z osobna nie jest żywym, świadomym podmiotem, lecz biernym narzędziem anonimowych sił, bezosobowych i niezależnych jak odległe gwiazdy. I nie dzieje się to przez totalitarny przymus: robimy to sami w naszej cywilizacji liberalnej. Nawet chrześcijaństwo, które przez wieki podkreślało nasz status grzeszników, uczyło, że musimy przyznać się przed Bogiem do swoich grzechów, do grzechów nawet czysto mentalnych i niewidzialnych, mówić mea culpa, i przeprowadzać szczegółowe badanie sumienia - nawet chrześcijaństwo pozwala, by to pożałowania godne nastawienie wślizgiwało się w jego nauczanie. Pamiętam, jak czytałem w prasie wypowiedź rzecznika Watykanu na temat kilku amerykańskich księży oskarżonych o seksualne przestępstwa z nieletnimi. Powiedział on: a kto jest temu winien? Winne jest społeczeństwo, gdzie wszystko wolno. Jeśli „społeczeństwo" obarczamy winą nawet za wykroczenia księży, cóż powiedzieć o nas, zwykłych ludziach? I dlaczegóż nie mielibyśmy skorzystać z tak wygodnego i uniwersalnego usprawiedliwienia, danego nam raz na zawsze?

Taki sposób myślenia, który czyni nas na zawsze niewinnymi przez zabicie w nas osoby ludzkiej, można by uznać za blade echo ideologii marksistowskiej; w rzeczywistości wzmacnia raczej dziecinne lewicowe marzenia, ponieważ prowadzi do łatwego wniosku, że skoro „społeczeństwo" jest nieuleczalne, a każdy z nas bez skazy, najlepszym rozwiązaniem byłoby zniesienie społeczeństwa, lub - co na to samo wychodzi - przeobrażenie go w zupełnie nowe społeczeństwo, w nieznane „społeczeństwo alternatywne". Tego rodzaju głupie, anarchistyczne marzenia mogą wydawać się teraz nieistotne; wiemy jednak, że w okolicznościach sprzyjających mogą stać się wybuchowe, i nie mamy żadnej gwarancji, że nigdy się nie odrodzą. Wiemy też, że każda anarchia jest krótka, że rychło i nieuchronnie kończy się tyranią.

Abyśmy mogli doświadczać poczucia odpowiedzialności jako własnego naszego zła, muszą być, powtarzam, reguły, których nie tworzymy z niczego, jak nam się podoba; jeśli bowiem ja jestem ich twórcą, nie ma powodu, bym się czuł winny z tej racji, że je pogwałciłem, mogę też zmieniać je w ciągu jednej chwili, a w każdym razie jest z góry prawdopodobne, że moje wytwory będą możliwie najdogodniejsze z punktu widzenia mojego prywatnego interesu. Jeśli jednak znajduję te reguły jako coś gotowego, miast je wedle własnych życzeń fabrykować, skąd one się biorą? Skąd pochodzi ich rozkazodawcza siła?

Gdy dotykam tej sprawy, jestem na brzegu olbrzymiego morza filozoficznych i teologicznych problemów i nie ośmielę się w tej chwili na nie wyruszać. Dość powiedzieć tyle: jak długo wiara w autorytet boski nie jest zaburzona przez spekulacje filozoficzne, nie ma trudności. Od Platona jednakże filozofowie i teologowie zadawali sobie niepokojące pytanie: kiedy Bóg powiada, że to czy owo jest nakazane albo zakazane, czy mówi tak dlatego, że takie czyny są same w sobie dobre albo złe, czy też stają się one dobre albo złe w wyniku jego rozkazów? Rozważali tę sprawę liczni myśliciele chrześcijańscy i żydowscy. Byli rabini, których zdaniem nie wolno nam pytać, dlaczego Bóg to, czy owo nakazuje; nie należy wymagać, by Bóg się przed nami tłumaczył. Maimonides jednakże twierdził, że przykazania zawsze mają cel jakiś, sens jakiś, chociaż często nie potrafimy go odszyfrować. Zwolennicy Augustyna i nominaliści często twierdzili, że odróżnienie zła i dobra pochodzi z czystego aktu boskiej woli, inaczej bowiem trzeba by uznać, że Bóg nie jest wolny w swoich decyzjach, ale poddany jakiejś legislacji, której sam nie stworzył. Humaniści jednak powiadali, że taka interpretacja czyni z Boga kapryśnego tyrana, który żąda uwielbienia, cokolwiek by zrobił. Św. Tomasz mówił inaczej: mądrość boska, a nie tylko wola, jest źródłem przykazań, chociaż prawdą jest, że mądrość i wola są w Bogu tożsame, jako że jest On doskonałą jednością. To ostatnie twierdzenie, niestety, jest wydedukowane z samego pojęcia bytu absolutnego i nie możemy go naprawdę zrozumieć, chociaż łatwo je wypowiedzieć.

Rozważania te mają znaczenie dla sprawy odpowiedzialności, trudno bowiem w rzeczy samej pojąć, jak czyny nasze mogłyby stawać się złe czy dobre w wyniku boskiego dekretu, miast same w sobie być złe czy dobre. Bylibyśmy w tym wypadku skłonni sądzić, że trzeba słuchać rozkazów tylko dlatego, że są rozkazami, że nieposłuszeństwo pociąga karę, wtedy zaś zniknie sama idea szacunku dla przykazań. Można z pewnością wierzyć w prawo naturalne, czy pochodzi ono od Boga czy nie, to znaczy wierzyć, że w samej konstytucji kosmosu odkrywamy nie tylko prawa fizyczne, ale także porządek normatywny. W rzeczy samej, pod tym warunkiem właśnie zjawiska szacunku i winy mają sens.

Wiara w prawo naturalne została wszelako bardzo osłabiona, a razem z nią wiara w zło i dobro jako realne jakości świata ludzkiego, nie zaś tylko paragrafy umowy społecznej. Wiemy naturalnie, że z punktu widzenia ściśle empirycznego lub behawiorystycznego zło i dobro są częścią mitologicznych opowieści, nie zaś wiedzy, wolno jednak zawsze pytać, dlaczego mianowicie mamy być zobowiązani do uznawania reguł empiryzmu za niewzruszone dogmaty, miast zapytywać, co mianowicie trzeba z góry założyć, żeby je uznać. Zważywszy, że odróżnienie zła i dobra jest - albo być może - obecne w doświadczeniu moralnym, jakie są powody, by ogłosić, że doświadczenie to jest próżne, nierzeczywiste, bezsilne lub pozbawione treści? Przypuściwszy zaś, że nie ma takich powodów, trzeba zapytać dalej: czy to filozofia przekonała nas, że dobro i zło są już to resztkami anachronicznych zabobonów, już to wyrażeniami, których wolno używać z racji praktycznych, ale które pozbawione są prawdy w normalnym sensie słowa, już to, że słowa te są tylko składnikami jakiejś gry językowej? W tym ostatnim przypadku wolno nam może uprawiać tę grę pod warunkiem, że jesteśmy świadomi, że o grę właśnie chodzi, i że każda gra jest równie dobra jak jakakolwiek inna. W konsekwencji zatem wszystkie wzajem niezgodne wierzenia są równe, jeśli nie zawierają sprzeczności wewnętrznych, to zaś znaczy, że żadna z nich nie zawiera ani sensu, ani prawdy, i że byłoby nawet nierozumną rzeczą pytać o ich prawdę, jak absurdalne byłoby pytać, czy gra w szachy jest prawdziwa czy fałszywa, skoro może być miła i interesująca, ale zamknięta jest w sobie i do niczego nie odsyła.

A może nie filozofia spowodowała tę zmianę, ale tylko we własnym, ideologicznym dialekcie wyraziła mutację, jaka w mentalności naszej zaszła, mianowicie postępujące wypłukiwanie z naszych umysłów tego odróżnienia, od którego zależy przetrwanie naszej cywilizacji? A jeśli tak, jak tę mutację tłumaczyć? Pytania takie nie są bynajmniej próżne ani błahe, trudno jednak wyobrazić sobie niezawodną metodę ich rozstrzygnięcia, chociaż wątpliwości nie ma, że dwie te rzeczy - mentalność i filozofia - nawzajem się wspierają. Ale nawet nie wiedząc, co było pierwsze, możemy powiedzieć tyle: bez odpowiedzialności doświadczanej znika również odpowiedzialność tout court, wraz z nią podmiot ludzki traci swoją rzeczywistość, a cywilizacja nasza popada w ruinę.

Odpowiedzialność, jakem zauważył, jeszcze w innym sensie ulega erozji. Nie tylko chcemy, żeby nasze niegodziwości i grzechy spadały na anonimowe społeczeństwo, ale skłonni także jesteśmy przypisywać wszystkie przeciwności życia, wszystkie nieszczęścia, cierpienia i straty temuż właśnie bytowi pozbawionemu twarzy albo innym ludziom, nie zaś nam samym, czyli coraz mniej gotowi jesteśmy przyjąć odpowiedzialność za własne nasze życie, własny los. Zawsze trzeba oskarżać innych; dość czytać codzienne gazety, by się o tym przekonać. Ludzie, którzy chorują w wyniku palenia papierosów wytaczają procesy wytwórcom tytoniu, którzy niedostatecznie ich poinformowali o niebezpieczeństwach nikotyny. Więzień, który usiłował uciec z więzienia i złamał sobie nogi w czasie ucieczki, wytacza proces władzom więziennym, bo bariery były niebezpiecznie zbudowane, po czym wygrywa ten proces! Ludzie wytaczają procesy właścicielom kina, bo są otyli i krzesła nie są dla nich dość szerokie. Jeśli po pijanemu poślizgniesz się na dywanie u przyjaciela i zrobisz sobie szkodę, możesz otrzymać od tegoż przyjaciela olbrzymie odszkodowanie, najpierw bowiem dał ci alkohol do picia, a ponadto dywan był niebezpieczny. Opiekunki społeczne są oskarżane z powodu okrucieństw, jakie rodzice popełniają względem swoich dzieci, bo one właśnie powinny były temu zapobiec. Zbyteczne mnożyć przykłady; owszem, istnieją winni, ale to zawsze są inni ludzie.

Być może nie tylko państwo opiekuńcze przyzwyczaiło nas do tego, byśmy oczekiwali od innych, a nade wszystko od państwa, by podjęli odpowiedzialność za nasze życie i wszystkie nasze potrzeby zaspokoili. Państwo opiekuńcze ma z pewnością swój udział w erozji poczucia niezależności i tradycyjnych cnót mieszczańskich. Wolno jednak sądzić, że zmiany w mentalności zachodzą także niezależnie od tych zmian instytucjonalnych; w ostateczności jest to odmowa bycia sobą, pragnienie powrotu do dzieciństwa, które w końcu nigdy nas nie porzuca całkiem, ale nie zawsze z tą samą siłą się odnawia. Otóż to pragnienie ponad wszystko bezpieczeństwa rozbraja nas w obliczu pokus totalitarnych. Jeśli chcemy, żeby inni, „społeczeństwo", podjęli pełną odpowiedzialność za nas, mało mamy sposobów, by zwalczać ideę Lewiatana, którego jesteśmy komórkami. Rzecz to godna uwagi, że właśnie życie w społeczeństwie liberalnym przyczynia się do tego procesu. Wydaje się to paradoksalne, skoro przecież ideał liberalny miał właśnie wyzwalać indywidualną inicjatywę, ducha odpowiedzialności każdego za własne życie, niezależność. Filozofia liberalna z pewnością w tym kierunku działała, widzimy jednak, że powodowała także skutki przeciwne i zrazu nieprzewidywalne. Przyzwyczaiła nas sądzić -niekoniecznie tymi słowy to wyrażając - że tylko jednostka jest realna i że to, co nazywamy interesem zbiorowym jest tylko nieokreśloną liczbą interesów poszczególnych, indywidualnych, i że w naturze rzeczy leży, by każdy zajmował się własnymi potrzebami, a kategoria obowiązku należy do dziedziny emocji, a nie do samej konstytucji ludzkiego świata. Naturalne jest przeto, że w tej perspektywie świat przedstawia mi się jako źródło możliwych korzyści, a sama idea odpowiedzialności w sensie innym, aniżeli pochodzącym z kontraktu, jest próżna, tym samym znika też sama realność ludzkiego podmiotu. Obietnica totalitarna może wtedy stawać się kusząca, gdy porządek totalitarny wydaje się nie zagrażać bezpieczeństwu, a potrzeba bezpieczeństwa jest w nas zwierzchnia (w rzeczywistości, wedle wszystkich naszych doświadczeń, porządek totalitarny bynajmniej bezpieczeństwa jednostkom nie zapewnia, wręcz przeciwnie, jeśli jednak nosi w sobie jakąś uwodzicielską energię, to dlatego właśnie, że otwiera perspektywę bezpieczeństwa totalnego). Tak to obietnica liberalna obraca się przeciw samej sobie, egoizm zabija Ego.